Było mi słabo, straciłam dużo krwi ale założyłam bandarze, pomogłam
wydostać się koniom razem z Jess. Ta skoczyła do rzeki, chciałam ją
ratować, ale obiecałam... Próbując nie oglądać się za siebie i iść z
rannymi co prawda końmi dalej, słyszałam jej wołanie i zbiegających z
półki skalnej ludzi. Zwierzęta potykały się i czasem przepychały, już
można było wyczuć ich strach... To nie było dla nich naturalne, widok
tylu ludzi. Obtarcia Killera trochę krwawiły, na szczęście nie na tyle
mocno by sprawić mu ból.
- Jeszcze dosłownie kilka kilometrów...
Jakiś koń upadł, mam nadzieję że nic mu się nie stało. W końcu doszliśmy
do małej dolinki w połowie drogi do szczytu. Wszystkie konie zdawały
się mi trochę ufać, na pewno bardziej niż na początku. Zabandażowałam
ich kończyny, nie wyrażały specjalnego sprzeciwu, gorzej było z
przemywaniem ran. Niektóre zwierzęta się wyrywały, inne po prostu
poruszały niespokojnie, mam nadzieję że jakoś z tego wyjdą. Gdy
wszystkie były już oporządzone usiadłam na trawie przy Killerze i
głaskałam jego jedwabistą grzywę. Słońce było coraz wyżej, powiedziałam
mamie że wrócę jeszcze z rana w sobotę, bo to miał być taki mini-obóz.
Tutaj chyba byliśmy bezpieczni. Przysnęłam na chwilę.
//Rose
(Jess?)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz